sobota, 2 kwietnia 2011

Żeby chciało się chcieć

Siła woli czy siła charakteru nie pomogą wyjść z nałogu i wytrwać w abstynencji. Do tego potrzebna jest motywacja i choćby odrobina wiary w siebie.

Jest takie powszechne przekonanie, że wyjście z nałogu – picia, narkotyków czy hazardu – wymaga nie tylko ogromnej siły, ale i tę siłę daje. Co więcej, wielu z tych, którzy przestali pić czy ćpać, jest przekonanych, że zostali obdarzeni jakąś nadzwyczajną siłą. O jaką zatem siłę chodzi? Czy o tę potrzebną do tego, aby nie wrócić do picia bądź do narkotyków? A przede wszystkim – czy poczucie takiej siły nie jest złudzeniem, mogącym mieć fatalne skutki?
Jedno można powiedzieć na pewno: jeśli ktoś stwierdza, że jest silny, bo wyszedł z nałogu, to daje niechybny znak, że prędzej czy później – raczej prędzej – nastąpi jego spektakularny powrót, ze wszystkimi, możliwie przykrymi konsekwencjami. Tak mówi teoria, poparta solidną, bardzo długą praktyką i doświadczeniami Anonimowych Alkoholików.
O co więc chodzi? Najlepiej zacząć od początku. Dla naszych rozważań siła jako taka, czyli charakteru lub woli, jest pojęciem pustym. Nic nie znaczy. Lepszym będzie określenie „silna wola”, rozumiane jednakże jako ekspresja motywacji i chęci. Silna wola może objawiać się poprzez upór i/lub konsekwencję w działaniu. Czy jednak ma ona jakieś znaczenie dla wychodzenia z nałogu?
Do wyjścia z nałogu potrzebna jest przede wszystkim motywacja. Towarzyszyć jej musi chociaż cień wiary w siebie – ale nie utożsamiajmy tego z siłą! I to są już warunki do podejmowania decyzji i konkretnych działań. Działań, do których nikt osoby uzależnionej nie jest w stanie zmusić. Ona sama musi do nich dojrzeć i chcieć je podjąć, aby zmienić swoje dotychczasowe życie na życie w trzeźwości, bez stosowania „podpórek”, takich jak alkohol czy narkotyki.
W przypadku nałogów psychoterapeuta ma przede wszystkim pomóc pacjentowi w uświadomieniu sobie, że jest człowiekiem chorym. Bo uzależnienie jest chorobą – chorobą o złożonej i wielostopniowej etiologii! Można „iść w zaparte” i nie pić lub nie grać hazardowo. To jednak nie znaczy, że choroba znikła. Ona wciąż istnieje mimo fizycznego braku na przykład alkoholu czy narkotyku. Co bardzo ważne, również otoczenie nałogowca musi sobie uświadomić, że ma do czynienia z człowiekiem chorym. Pewien terapeuta w trakcie spotkań z rodziną, która była bezradna w konfrontacji z uzależnieniem, wręczył wszystkim jej członkom ostemplowane i podpisane przez siebie zobowiązanie, że nie będzie „chorować na grypę w ciągu najbliższych dwóch lat”. Szok wywołany kawałkiem papieru podpisanym przez osobę, która nie wyglądała na wariata, ułatwił tym ludziom zrozumienie, że silna wola nie ma w ich przypadku nic do rzeczy – ona nie pomoże wyzdrowieć.
Niestety, nawet dwa lata może zająć otoczeniu człowieka uzależnionego zrozumienie takiej prawdy: „Alkoholizm jest chorobą, w której najmniej ważne jest to, że on pije, bije i kradnie”. Picie i bicie są tylko zasłoną skutecznie przysłaniającą prawdziwe tło choroby, czyli – między innymi – niemożność zobaczenia prawdziwego samego siebie w istniejącej rzeczywistości. Rodzina, jeśli nie jest równolegle w terapii, ma ogromne trudności w zaakceptowaniu niepicia „swojego alkoholika”. Wiele razy zdarzało mi się słyszeć: „On nie pije już dwa lata, ale...” – i tu następowała wykrztuszana przez łzy wyliczanka, z której wynikało, że choć nie ma picia i bicia, to właściwie nic się w domu/rodzinie nie zmieniło. Wspólny dach i podłoga, ale dwoje obcych sobie ludzi. Terapia rodzin jest niezbędna w uzależnieniach. Pierwsi odkryli to zresztą członkowie ruchu AA jeszcze w latach 30. ubiegłego wieku. Adaptacja do zmienionych warunków życia wymaga około dwóch lat terapii. I jest to czas potrzebny rodzinie, która naprawdę angażuje się w pracę nad sobą.

Objawy uzależnienia – bicie, wyzwiska, wynoszenie z domu co cenniejszych przedmiotów – są z reguły najbardziej dotkliwe dla najbliższego otoczenia człowieka uzależnionego. Nie bez znaczenia jest również to, że zachowania osób uzależnionych uruchamiają w nas pewne mechanizmy ksenofobicznej proweniencji, których większość z nas świadomie u siebie nie dostrzega – więc i nie kontroluje. Rzecz zasadza się na tym, że człowiek na przykład nietrzeźwy ma na tyle zaburzoną koordynację ruchów, że zaczynamy go postrzegać – nawet nie zdając sobie z tego sprawy – jako „obcego”, a w takiej sytuacji nasz odziedziczony po przodkach instynkt nakazuje wybranie jednej z dwóch strategii: walki lub ucieczki. Wiadomo, walka z chorobą jest przedsięwzięciem z góry skazanym na niepowodzenie; ucieczkę zaś można porównać do zmagań z bumerangiem. Krótko mówiąc: nie tędy droga.
Do trwania, do życia w trzeźwości (nie mylić z abstynencją!) potrzebne są więc motywacja i chęć. Nie jest potrzebna do tego żadna siła, a najmniej już „siła woli”. W większości programów samopomocowych dla ludzi uzależnionych już pierwszy krok zawiera stwierdzenie: „Uznałem, że jestem bezsilny wobec alkoholu (narkotyków itd.)”. W kolejnych krokach mówi się o zawierzeniu sile wyższej, lecz nie naszej własnej! Analogiczne są programy dla osób współuzależnionych. Potwierdzona dziesiątkami lat doświadczeń skuteczność tych programów explicite eliminuje pojęcie siły w odniesieniu do choroby.
Przekonanie o istnieniu „siły po wyjściu z nałogu” wynika więc z nieznajomości złożonego problemu, no i z pewnego bałaganu semantycznego w języku, którym się na co dzień porozumiewamy. Jednak uznawanie takich iluzji niesie ze sobą pewne korzyści. Najważniejsza z nich to ominięcie jednego z najpoważniejszych wyzwań w naszym życiu – stanięcia twarzą w twarz z samym sobą. Trzeba jednak powiedzieć, że wcześniej czy później i tak dojdzie do tej konfrontacji – korzyść jest więc krótkotrwała i pozorna. A jak uniknąć tych „iluzji”? Cóż, potrzeba motywacji, chęci i pewnie trochę odwagi – lecz nie „silnej woli”